Niepowtarzalnego głosu Tadeusza Sznuka nie usłyszymy podczas tegorocznego "Mazury AirShow", impreza została bowiem odwołana ze względu na zagrożenie koronawirusem. Przypominamy zatem Państwu wywiad, jakiego prowadzący popularnego teleturnieju "Jeden z dziesięciu" i Honorowy Obywatel Giżycka udzielił podczas jednej z minionych edycji lotniczego święta nad Niegocinem.

 

Podobno w internecie można znaleźć wszystko oprócz… hejtu na Tadeusza Sznuka. Sprawdziłem. Faktycznie, nie ma. Jak Pan to robi, że od ponad pół wieku uwielbiają Pana kolejne pokolenia Polaków?

Hejt jest, tylko że ja go w porę kasuję (śmiech). A mówiąc całkiem poważnie: próbuję nie rzucać się w oczy, staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę i nie udaję kogoś, kim nie jestem. Ot, i cała tajemnica. A zresztą czy hejt musi dotyczyć każdego w tym kraju?

 

W tym kraju – tak. No, oprócz Pana, co przed chwilą ustaliliśmy. Nowoczesne media sprzyjają często bezkarnemu wylewaniu pomyj i to nie tylko na ludzi z pierwszych stron gazet. A skoro mowa o mediach, to chyba nie każdy wie, jak zaczęła się Pana przygoda z tą branżą. Z wykształcenia nie jest Pan przecież dziennikarzem…

Zgadza się. Na Politechnice Warszawskiej zdobyłem swego czasu dyplom magistra inżyniera elektroniki i nawet gdzieś koło dziesięciu lat udało mi się popracować w zawodzie. Gdzie? Oczywiście w radiu. To był bardzo ciekawy, przełomowy czas, bo wprowadzaliśmy wówczas stereofonię, a ja już wtedy łączyłem pracę „technicznego” z dziennikarstwem. Godzenie obowiązków w obu profesjach szło mi jednak coraz ciężej, musiałem się więc zdecydować na jedną z nich. No i zdradziłem wyuczony zawód dla dziennikarstwa, które - wbrew temu co się wielu ludziom wydaje – jest naprawdę ciężkim kawałkiem chleba, choć wygląda na pracę lekką, łatwą i przyjemną. Generalnie przy radiu „kręciłem się” już od 15. roku życia. Najpierw działałem w rozgłośni harcerskiej, potem już w tym „poważnym” radiu jako lektor czytałem cudze teksty, no i w końcu przyszła pora na własne audycje.

 

Kultowe „Sygnały Dnia”?

Między innymi, potem „Lato z Radiem”. To była pewna nowa jakość w radiu. Zastanawialiśmy się z kolegami, co innego niż dotychczasowe audycje wcześniej nagrane, możemy zaproponować słuchaczom na otwarcie dnia. I „Sygnałami” trafiliśmy w dziesiątkę. Jako pierwsi zapraszaliśmy do studia gości, z którymi rozmawialiśmy „na żywo”. Słuchacze przyjęli to dobrze, bo w końcu ktoś zaczął mówić do nich nie tylko ułożonym na kartce tekstem. Oni potrzebowali takiej zmiany.

 

Paru dzisiejszych żurnalistów mogłoby się sporo nauczyć od Pana i Pańskich kolegów z tamtych lat.

Dziś są inne czasy. Naszymi mistrzami byli wówczas dziennikarze pracujący przed wojną i zaraz po niej. Prawdziwi profesjonaliści, dbający o najdrobniejsze szczegóły. To przy ich boku z pokorą uczyliśmy się rzemiosła, w pełni świadomi tego, że zanim wypłynie się na szerokie wody – tak jak w każdej dziedzinie - należy najpierw sporo poterminować, poczeladnikować. Dzięki nim i latom przepracowanym z mikrofonem wiem, że to nie skończenie studiów daje  prawo do rozmowy ze słuchaczami. Dziennikarz prowadzący audycję nie może prawić kazań, wygłaszać monologów. Musi wiedzieć, co i do kogo chce powiedzieć, ale musi też umieć słuchać swojego rozmówcy. I powinien słuchać tego, co sam mówi. W tamtych czasach my, radiowcy, byliśmy jak jedna wielka rodzina. Dbaliśmy przede wszystkim o markę firmy i o to, by była ona swoistym wzorem językowym. Opowiem panu historię o tym, jak jeden z moich mistrzów pomógł mi wyplenić językową niedoskonałość. Otóż przekonany o tym, że pewne słowa nie podlegają odmianie, notorycznie mówiłem: „siedzę w studio” czy „pracuję w radio”. Mój mentor wielokrotnie zwracał mi uwagę na to, że wyrażam się niepoprawnie, albowiem „siedzi się w studiu, a pracuje w radiu”. Trudno mi było przełamać złe przyzwyczajenie do czasu, gdy mistrz wobec szerokiego grona zapytał mnie: „Panie Tadeuszu, czy pan już wrócił z kino”?

 

Świetna i mądra anegdota. Obawiam się jednak, że mało zabawna dla wielu współczesnych dziennikarzy, przekonanych o własnej wielkości i nieomylności. W dzisiejszym świecie taka „nauczka” dla niektórych byłaby bolesnym uderzeniem w policzek.

Coś o tym wiem. Jakiś czas temu pozwoliłem sobie na dyskretną i życzliwą uwagę względem jednej z moich młodszych koleżanek po fachu. Efekt jest taki, że dziewczyna do dziś nie odpowiada na moje „dzień dobry”.

 

Zwolnienie z pracy w radiu było najboleśniejszym momentem w Pana zawodowej karierze?

No nie mogę powiedzieć, że było przyjemnie. Oficjalnie rozwiązano ze mną umowę w związku z likwidacją stanowiska pracy, co było o tyle zaskakujące, że ja w radiu nigdy żadnego stanowiska nie zajmowałem. Pomińmy jednak styl, w jakim postanowiono się ze mną rozstać. Pozbawiono mnie czegoś, czemu oddałem prawie pół wieku życia. Czegoś mojego, bardzo osobistego. I to zabolało.

 

Tak mocno, że po jakimś czasie odrzucił Pan propozycję powrotu do firmy?

Zna pan przysłowie o rzece? Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej.

 

Telewizji udało się zająć miejsce radia w Pana sercu?

Nie! Tak jak wspomniałem, radio było „moje”, a telewizja jest inna. Ona daje możliwość stania się popularnym i rozpoznawalnym, ale nigdy nie będzie tak ważna jak radio.

 

Pana romans ze szklanym ekranem trwa prawie tak długo jak przygoda życia z radiem. Niegdyś było pamiętne „Studio 2”, dziś teleturniej „Jeden z dziesięciu”, w którym przepytuje Pan Polaków od dwudziestu dwóch lat! Gonicie słynną „Wielką Grę”, goszczącą na antenie przez ponad cztery dekady.

Szanujemy starszych i nie ścigamy się z nimi (śmiech). W odróżnieniu od innych programów, w których obiecywane są grube pieniądze za niekoniecznie szeroką wiedzę, u nas płaci się stosunkowo niewiele za wiedzę wszechstronną. Ale płaci się regularnie, suma nagród jest stała. W tym wszystkim najmniej wdzięczna rola przypada prowadzącemu, czyli mnie. Kiedyś do głowy by mi nie przyszło, że będę o cokolwiek wypytywał ludzi, stresował ich i odbierał szanse (śmiech).

 

Angielski pierwowzór „Jednego z dziesięciu” po kilkunastu latach „spadł” z anteny”. U nas końca – odpukać! – nie widać. W czym tkwi fenomen długowieczności tego teleturnieju?

Producenci polskiej edycji odbiegli nieco od brytyjskiej formuły, gdzie prowadzący jedynie zadawał pytania, nie wchodząc w jakąkolwiek inną interakcję z widzami. U nas jest inaczej. Tłumaczymy, dopowiadamy, rozszerzamy wiedzę. Może dlatego wciąż mamy wielu chętnych do gry i niezłą oglądalność?

 

A może to zasługa świetnego prowadzącego?

Skoro pan tak sądzi…

 

Nie jest Pan chyba specjalnie łasy na komplementy?

I może właśnie dlatego nie ma hejtu w sieci? Wojciech Młynarski napisał i wyśpiewał kiedyś taką mądrą piosenkę „Róbmy swoje”. Więc ja po prostu robię swoje, w myśl równie mądrej zasady: „tisze jedziesz, dalsze budiesz”.

 

Przed programem poznaje Pan pytania, które zadawane są zawodnikom na antenie?

Tak. Przygotowując się do nagrania sprawdzam odpowiedzi w kilku źródłach, dopisuję komentarze. W razie czego muszę być „w temacie”, wyjaśnić coś graczom i widzom. Potem problem ma nasz montażysta, który klnie na czym świat stoi, ponieważ musi te moje dogadywania wycinać, aby program trwał tych dwadzieścia parę minut, które Państwo oglądają.

 

A Tadeuszowi Sznukowi zdarza się „rzucić mięsem”?

W swoim gronie być może czasem tak, ale nigdy podczas nagrania. Filmik, który można znaleźć w internecie, na którym niegrzecznie odnoszę się do jednego z zawodników, to manipulacja. Nie zdarzyło mi się obrazić uczestników. Wiem doskonale, że to oni są bohaterami tego spektaklu i widzę, jak bardzo denerwują się przed kamerami. Na planie staram się więc pomagać, a nie zaogniać sytuacje.

 

Wiemy już, jak przygotowuje się Pan do teleturnieju, a czy podobnie wyglądają przygotowania do komentowania „Mazury Air Show”?

Trochę tak. Mam tu taką mądrą książkę, do której zaglądam w razie potrzeby, a poza tym przed pokazami staram się dowiedzieć czegoś więcej o maszynach, o pilotach. Czegoś, czego nie będzie widać, gdy samolot już znajdzie się nad Niegocinem.

 

Jako licencjonowany pilot pewnie poradziłby Pan sobie i bez tej książki.

Wylatane godziny ułatwiają mi pracę komentatora pokazów. 

 

A kiedy ostatnio siedział Pan za sterami?

Wczoraj (śmiech). Stanisław Tołwiński pozwolił lecieć swoim samolotem. Poleciałem z synem, który jakiś czas temu też połknął lotniczego bakcyla. Na lewym fotelu w kabinie pilota siadam już jednak coraz rzadziej.

 

Co takiego niezwykłego jest w lataniu? Pytam w imieniu wszystkich, którym dotąd nie dane było wzbić się w przestworza.

To uczucie nieporównywalne do czegokolwiek! Dopóki sam pan się siądzie w kabinie, nie weźmie sterów do rąk, nie poczuje tej wolności, to pan tego nie zrozumie. Wie pan, jaka ziemia jest spokojna z wysokości 100 metrów? Nie słychać żadnych kłótni, krzyków, płaczu. Kiedy trzecie kółko odrywa się od podłoża, wszystkie troski znikają.

 

Uczestniczył Pan w wielu imprezach lotniczych w kraju. Gdyby stworzyć taki prywatny ranking pokazów Tadeusza Sznuka, to na którym miejscu znaleźlibyśmy „Mazury Air Show”?

Spokojnie umieściłbym je w pierwszej trójce. To jest impreza, która miewa bardzo ciekawe pozycje, mimo że oparta jest głównie na wolontariacie. Wielu pilotów przylatuje tu w zamian za paliwo. A bez dużych pieniędzy trudno ściągnąć tych naprawdę najatrakcyjniejszych. Tymczasem sponsorzy także miewają ograniczenia. Poza tym pokazy odbywają się w Giżycku, a maszyny stacjonują w Wilamowie. Większość widzów nie ma więc możliwości obejrzenia samolotów z bliska, rozmowy z pilotami. A z drugiej strony - do Wilamowa nie jest przecież daleko… Zawsze zapraszam, żeby spędzić jeden dzień pokazów na giżyckiej plaży, a drugi na lotnisku .

 

Zmieńmy temat i zejdźmy na ziemię. Nie ciągnie Pana do polityki?

Jako pilotowi udawało mi się zawsze omijać chmury burzowe. Udało mi się także ominąć w życiu politykę, choć przed laty zdarzył mi się epizod w postaci startu w wyborach do Senatu. Z ponad 155 tysiącami głosów nie dostałem się na Wiejską, ale ten wynik pokazał stopień zaufania odbiorców do ludzi Polskiego Radia. A potem przez 12 lat miałem okazję przyglądać się z bliska temu, co mnie ominęło. Sprawozdawałem bowiem dla radia pracę parlamentu. Dziś wiem, że podczas tych przegranych wyborów ktoś tam, wysoko nad nami, postanowił mnie uchronić. Polityka jest bardzo niefajna.

 

Ale za to fajne są Mazury i Giżycko, którego jest Pan – przypomnijmy - Honorowym Obywatelem. Kiedy dwa lata temu Rada Miejska przyznała Panu ten prestiżowy tytuł, stwierdził Pan: „Udzielono mi kredytu zaufania bez żadnych gwarancji”.

Tak czułem wtedy i tak czuję teraz. Nie mam, niestety, zbyt wielu okazji do spłacania tego długu. Uważam, że na takie wyróżnienie trzeba bardzo zasłużyć. Znam wielu ludzi, także wśród tych związanych z „Mazury Air Show”, których uhonorowanie w ten sposób byłoby bardziej zasadne. Niemniej jeszcze raz dziękuję, przyjęcia takich honorów się nie odmawia.

 

Myśli Pan czasem o emeryturze? Tej prawdziwej, gdy już zgasną światła i po raz ostatni wyjdzie Pan ze studia?

Grzybów nie zbieram, łowienie ryb mnie nie pociąga, polowania nie fascynują. Nie wiem, co to będzie na emeryturze, chyba wtedy umrę i będzie święty spokój. Chociaż nie! Będę żył, bo mam dla kogo. Wnuczęta rosną.

 

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał: Bogusław Zawadzki