Niegdyś świetnie zapowiadająca się łyżwiarka, dziś znakomita aktorka. Mamy nadzieję, że z przyjemnością przypomną sobie Państwo obszerny wywiad z giżycczanką Marią Pakulnis, przeprowadzony przy okazji wydania jej debiutanckiej książki "Sceny kuchenne".

 

To prawda, że podczas każdej pełni kłania się Pani księżycowi?

Tak, to stary litewski przesąd, o którym w dzieciństwie słyszałam od swojej babci i mamy, wychowanych właśnie na Litwie. Zgodnie z nim każdy, kto pokłoni się księżycowi w pełni, na długo zachowa młodego ducha

 

Widać, że to nie tylko zabobon. Świetnie Pani wygląda.

Dziękuję.

 

Jest Pani przesądna?

Tak, chociaż chyba nie bardziej niż przeciętny człowiek. Pewne przesądy wiążą się z zawodem, który mam przyjemność wykonywać już od 36 lat. Chodzi na przykład o to, że w teatrze nigdy nie wchodzi się na scenę w prywatnym obuwiu, płaszczu, swoim nakryciu głowy czy ze osobistą torebką. Aby zostawić te rzeczy w garderobie należy przejść obok sceny. Kiedy aktorowi upadnie scenariusz podczas próby, trzeba go trzy razy podeptać „na odczarowanie”. Poza tym niewskazane jest wracanie po coś, czego się zapomniało, ale jeśli już zachodzi taka konieczność, najlepiej wejść do pomieszczenia tyłem i spojrzeć w lustro.

 

A czarny kot?

O, to podstawa. Kiedy przebiegnie mi drogę, zatrzymuję się i czekam, aż ktoś przejdzie pierwszy.

 

Wspomniała Pani o swoich litewskich korzeniach. Dużo jest jeszcze tej wschodniej duszy w Marii Pakulnis?

Bardzo dużo. To się po prostu ma i tyle. Na zawsze.

 

Była Pani kiedyś na Litwie?

Wiele razy. Nie mogłam nie pojechać w miejsca, które znałam tylko z opowieści moich najbliższych. Wszystko było tak, jak mi opisywano. Stąpałam po ścieżkach, którymi dawniej chodzili moi przodkowie, widziałam uniwersytet w Wilnie, na którym studiował mój stryj, potem zastrzelony w Katyniu. Dla mnie podążanie śladami mojej rodziny było ogromnym przeżyciem. Ale bardzo dobrze się tam czułam. Jak zawsze, kiedy jestem u siebie.

 

Wspomnienia z Litwy są milsze niż te z dzieciństwa spędzonego w Giżycku, które sama Pani określiła kiedyś „mało rozkosznym”?

To były arcytrudne czasy dla nas wszystkich. Proszę pamiętać, że moi rodzice zostali wysiedleni i wywiezieni do Polski, w obce dla nich strony. Oni wówczas stracili wszystko. Ojciec wrócił właśnie z obozu pracy w Workucie, był już wtedy człowiekiem mocno zniszczonym i fizycznie, i psychicznie. Nie każdy potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości, nie każdy jest na tyle silny i zaradny, by zapewnić sobie i bliskim poczucie bezpieczeństwa. Jako dziecko nie byłam w stanie tego zrozumieć, teraz z pokorą patrzę na wszystko, czego w tamtych latach doświadczyłam. Na tę biedę, na głód, brak wewnętrznego spokoju. I wiem, że tak po prostu musiało być. A z drugiej strony niezmiernie cieszę się, że darowane mi było urodzić się, wychować i żyć w tak pięknym otoczeniu – na Mazurach.

 

Czyli gdzieś w sercu są też te wspaniałe obrazki z lat dziecięcych?

Ależ oczywiście, mnóstwo! Ja pamiętam jeszcze to inne Giżycko, z dziką przyrodą, kiedy na cały dzień jechało się z kanapkami i kompotem na plażę na Borowie czy do lasu w poszukiwaniu ruczajów i innych tajemniczych miejsc. To wszystko niesamowicie działało na naszą – moją i paczki zgranych przyjaciół - wyobraźnię. Ze Sławkiem Kędzierskim, Jackiem Ciesielskim, Markiem Straczyckim, Piotrkiem Konstantynowiczem, Ewą Deglau, Iwonką Danowską, Kubą Godzimirskim czy Mundkiem Budnym siadaliśmy na omszałym murku w lesie i snuliśmy historie, co też tu kiedyś musiało się wydarzyć. Czasem przychodziliśmy nad kanał i z brzegu od strony miasta ze zgrozą wpatrywaliśmy się w mury starego zamczyska (dziś Hotelu St. Bruno – przyp. red.). Nikt z nas nie miał odwagi przejść na drugi brzeg. No a moja ukochana ulica Suwalska, na której mieszkałam? Była przepiękna! Miałam cudowny widok z okna: łąka ze stawem, za nią góra piaskowa, pachnące lipy, w oddali las… Raz w roku na te naszą łąkę przyjeżdżały najprawdziwsze cygańskie tabory, którym uwielbiałam się przyglądać. Oczywiście zza firanki, w obawie przed ewentualnym porwaniem.

 

Dziś na Suwalskiej tez jest bardzo ładnie, ale już nie tak „dziko”…

Wiem i… bardzo nad tym ubolewam. Kiedyś chciałam pokazać mojemu synowi Jankowi podwórko, na którym się wychowałam. Przywiozłam go na Suwalską i… rozbeczałam się jak dziecko. To już nie była ulica z mojego dzieciństwa.

 

Jaka była mała Marysia Pakulnis?

Drobniutka, zwinna, wysportowana, z mysim warkoczykiem, trochę nieufna, powiedziałabym nawet, że lekko wystraszona. Musiałam wykonać ogromną pracę, by nauczyć się otwartości do świata i ludzi.

 

Aktorstwo było rodzajem terapii?

Tak, uprawianie tego zawodu z pewnością pozwoliło mi szybciej uwolnić się od wszelkich lęków i zmniejszyć kompleksy. Dziś mogę śmiało mówić o życiowej równowadze.

 

Niewiele brakowało, by zamiast na scenę i ekran trafiła Pani do… szpitala. To prawda, że marzyła Pani o tym, by zostać lekarzem?

Bardzo, ale – niestety – w czasach głębokiego PRL nie miałam szans na spełnienie tego marzenia. Moja przygoda z medycyną ograniczyła się zatem do ukończenia Liceum Medycznego Pielęgniarstwa w Giżycku, kształcącego rzesze personelu niższego.

 

Dyplomowana aktorka Maria Pakulnis potrafiłaby dziś zrobić zastrzyk, pobrać krew czy założyć opatrunek?

Oczywiście! To są umiejętności, które zostają na całe życie i które w tym życiu bardzo się przydają. To dzięki nauce w „Medyku” wiedziałam m.in. jak postępować z noworodkiem, więc po przyjściu na świat mojego synka miałam dużo mniej stresów niż niektóre mamy. Zrobić zastrzyk, opatrzyć ranę? – nie ma problemu. Zabandażuję nawet „podwójnym kłosem”.

 

Także w „Medyku” poznała się na Pani polonistka Krystyna Drab. Śmiało rzec by można, że mocno przysłużyła się ona rodzimej kinematografii.

Racja. To, że rozpoczęła się moja przygoda z aktorstwem, zawdzięczam wyłącznie Krysi. Ona mnie dostrzegła, dała mi szansę, przełamała moją nieśmiałość, zmotywowała, przygotowała do nowej drogi. Pojechałam na egzamin do Warszawy razem z jej synem Krzysiem, który zdawał na studia muzyczne. Oboje się dostaliśmy, więc Krysia miała podwójny powód do dumy.

 

„W Warszawie narodziłam się po raz drugi” – powiedziała Pani po latach.

Bo dokładnie tak to odczuwałam. Z Giżycka, z którego przez 19 lat nie wyściubiłam nosa, wyjechałam w świat z jedną tekturową walizką. Byłam przerażona! Nie wierzyłam, że mi się uda. Od większości kandydatów na aktorów odstawałam i ubiorem, i zachowaniem, i sposobem bycia. Z drugiej strony byłam taką niezapisaną kartką, doskonałym materiałem do ukształtowania, osobą niezmanierowaną, pozbawioną sztucznej pozy.

 

Weszła Pani do sali egzaminacyjnej i…

… nogi się pode mną ugięły. Ja, zakompleksiona dziewczyna z Mazur, stanęłam bowiem oko w oko z ludźmi, których znałam jedynie z telewizji. To były same sławy, wielkie aktorskie autorytety: Tadeusz Łomnicki, Jan Świderski, Andrzej Łapicki, Ryszarda Hanin, Aleksander Bardini… Egzamin trwał kilka dni. Recytowaliśmy, czytaliśmy prozę, tańczyliśmy, śpiewaliśmy, sprawdzano naszą wyobraźnię, umiejętność transformacji. Oczywiście nie byłam zadowolona z tego, jak się zaprezentowałam, albowiem zawsze byłam i jestem w stosunku do siebie bardzo krytyczna. Na szczęście komisja dostrzegła we mnie to „coś”. Może właśnie to, o czym mówiłam wcześniej – tę niezapisaną kartkę, której chyba warto dać szansę. Znalazłam się wśród szczęśliwych wybrańców.

 

Niełatwą drogę sobie Pani wybrała, choć pewnie nie wszyscy uważają, że aktorstwo to ciężki kawałek chleba.

To prawda. Dziś, w dobie łatwości i wszechobecnej bylejakości, wielu młodych ludzi starających się o przyjęcie do szkoły filmowej czy teatralnej czerpie wiedzę z kolorowych pisemek, które zamieszczają treści często mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wie Pan, co na pytanie: „Dlaczego zdajesz do szkoły filmowej?”, odpowiadają niektórzy kandydaci? „Bo chcę grać w serialach”. Pozostawię to bez komentarza. Całe szczęście, że są jeszcze ludzie, którzy starają się chronić to prawdziwe aktorskie rzemiosło i – tak jak ja – podchodzą do pracy pełni pasji, z szacunku dla widza i dla siebie samego.

 

Pani zawodu uczyła się od tych największych, po to, by potem u największych i z największymi grać.

Myślę, że ten czas spędzony w „filmówce” nie poszedł na marne. Myśmy mieli bardzo wymagających profesorów, pod okiem których szlifowaliśmy swój warsztat. Zdarzało się, że wychodziliśmy do domu dopiero o północy. Ćwiczyliśmy sceny, do upadłego analizowaliśmy teksty, poznawaliśmy siebie, bo doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie stać nas na zmarnowanie choćby jednego dnia. Takiej pracy się nauczyłam i tak pracuję do dziś, dzięki czemu nie mam problemów z graniem skrajnie różnych ról. Odnajduję się i w filmie kryminalnym, i w obyczajówce, i w komedii. To, że jestem w tym zawodzie już prawie cztery dekady, wciąż czerpię radość z jego wykonywania, ludzie chcą mnie oglądać, a przy tym nie dałam się „zaszufladkować”, uznaję za swój największy sukces.

 

A jaka Maria Pakulnis jest poza sceną, poza ekranem?

Normalna (śmiech). Otwarta, ciekawa ludzi, doskonała obserwatorka, czasem refleksyjna. Na co dzień nigdy nie gram kogoś, kim nie jestem. Jak każdy człowiek miewam lepsze i gorsze dni, ale generalnie potrafię cieszyć się każdą sekundą życia.

 

Co Panią najlepiej relaksuje?

Czytanie książek i gapienie się na jezioro z jakiegoś ukrytego w zaroślach pomostu.

 

… oraz dwa syberyjskie koty?

O, tak! Moje „koto-psy” Fiodor i Wiera to pełnoprawni członkowie familii. Rozumieją moje myśli, „opowiadają”, co się wydarzyło, kiedy byłam poza domem, wiedzą, kiedy jest mi źle – wówczas natychmiast kładą się koło mnie. Nigdy nikogo nie skrzywdziły, ponieważ nauczone są wyłącznie miłości.

 

Książki nie tylko Pani czyta, ale i pisze. Rozmawiamy dwa dni po premierze „Scen kuchennych” – literackiego debiutu giżycczanki Marii Pakulnis. Gratuluję!

Dziękuję. I od razu chcę zaznaczyć, iż nie jest to żaden zabieg celebrycki, bo to byłoby kompletnie nie w moim stylu. Nie cierpię blichtru. To książka zrodzona z praktyki i uczciwości mojej oraz jej współautora Janusza Mizery. Gotowanie jest moją pasją od zawsze. Potrafię urządzić przyjęcie na 50 osób i sama – tymi łapkami – przygotować wszystkie potrawy.

 

Niektórymi przepisami dzieli się Pani z Czytelnikami, ale „Sceny kuchenne” nie są  typową książką kucharską.

Zgadza się. Znajdą tam Państwo także 40 opowiadań, o życiu, o sprawach w tym życiu istotnych, moje wspomnienia z rodzinnego domu, opowieści o relacjach z ludźmi, z sąsiadami, o tym, że w życiu trzeba umieć dawać, a nie tylko brać. Ale przede wszystkim namawiam w tej książce do gotowania, do eksperymentowania, bawienia się kuchnią. Piszę o tym, jak ważny jest stół, który powinien odgrywać w naszych domach rolę swoistego „centrum świata” – miejsca, w którym w dobie ciągłej gonitwy za czymś możemy się spotkać i po prostu pobyć ze sobą. Dzięki temu, że to właśnie udało mi się osiągnąć we własnym domu, mój dorosły syn jest dziś moim wielkim przyjacielem. Piszę również o tym, jak istotny jest sposób podania jedzenia. Nawet najprostsze potrawy, na przykład placki ziemniaczane, zaserwowane w odpowiedni sposób stają się wykwintnymi.

 

A który ze swoich przepisów szczególnie poleciłaby Pani naszym Czytelnikom?

Absolutnie wszystkie! I pamiętajcie Państwo: pokażcie w kuchni swoją wolność!

 

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał: Bogusław Zawadzki