Dyskutuje z hejterami, nie cierpi kotletów mielonych i marzy o mazurskim domu z czerwonej cegły. Ale przede wszystkim znakomicie gotuje - tak, że niektórzy uznani restauratorzy nawet przed kamerami nie potrafią powstrzymać się przed wylizaniem talerza. Stanowczo protestuje jednak, gdy ktoś nazywa ją "Szefem Kuchni", bo to - jak mówi - zaszczytny tytuł, na który kulinarni pasjonaci ciężko pracują przez długie lata. A ona? Z wrodzoną skromnością twierdzi, że "tylko" wygrała 9. edycję "MasterChefa". Na razie, bo na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z ogromną przyjemnością zapraszamy Państwa na rozmowę z giżycczanką Aleksandrą Juszkiewicz - naprawdę świetną dziewczyną, dzięki której o mieście nad Niegocinem było ostatnio (i ciągle jeszcze jest) bardzo głośno.
Na spotkanie ze mną nie przyszłaś w ciemnych okularach i w płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem, a to chyba jeden ze stereotypów, jeśli chodzi o gwiazdy chcące uniknąć natarczywych fanów...
(śmiech) A jaka tam ze mnie gwiazda? A mówiąc poważnie: absolutnie nie ma konieczności aż takiego kamuflażu. Generalnie i tak trudno mnie teraz rozpoznać, bo zimowa czapka i szalik w połączeniu z maseczką ochronną robią swoje. Chociaż podobno zwierciadłem duszy są oczy i to właśnie po nich oraz charakterystycznych lokach wielu ludzi mnie rozpoznaje. W supermarketach jedni pokazują na mnie palcem, drudzy szepczą coś przy kasie, jeszcze inni przyglądają mi się badawczo, bo "gdzieś tam, coś tam". W zdecydowanej większości na co dzień spotykam się z bardzo pozytywnymi reakcjami. Ludzie mi gratulują, pytają o plany i o to, jak zdobyć mój autograf w książce. To bardzo miłe uczucie.
Portal zGiżycka.pl, oczywiście, dołącza się do gratulacji, ale chyba nie wszyscy są tacy cudowni, jak mówisz? Widziałem, że internetowi hejterzy tradycyjnie nie zostawili na Tobie suchej nitki.
Oj, tak! Przyznam szczerze, że byłam mocno zaskoczona skalą hejtu, jaki zalał sieć zarówno podczas trwania programu, jak i po moim zwycięstwie w "MasterChefie". Miałam dwa naprawdę trudne dni, bo ten hejt gdzieś mi przyćmił tysiące wiadomości z gratulacjami. A ja - zamiast zrobić to, co wszyscy życzliwi ludzie mi radzili, czyli nie czytać negatywów - nierozważnie dałam się wciągnąć w ten hejterski świat. Do tego stopnia, że w pewnym momencie zapomniałam, iż te wszystkie niedobre, nieprawdziwe rzeczy ludzie piszą o mnie. Byłam naprawdę przerażona!
Dziś, dwa tygodnie po programie, nadal zdarza Ci się "katować" wpisami internautów?
O dziwo, ten masowy hejt w pewnej chwili po prostu się skończył. Oczywiście zdarzają się jeszcze jakieś niepochlebne wpisy, ale po pierwsze: jest ich niewiele w porównaniu z przepięknymi słowami wsparcia, a po drugie: to też jest oznaka tego, że ludzie ciągle mnie pamiętają. Poza tym sama po sobie widzę, że chyba się wreszcie uodporniłam na te wyssane z palca opinie. I dodam jeszcze, że pokusiłam się o odpisanie paru hejterom...
Uuuu, odważnie!
Tak, ale warto było, bo efekty są zadziwiające. Wielu z tych, do których się odezwałam, zaczęło mnie... przepraszać. Jeden z internautów po długiej rozmowie przyznał, że nie wie, dlaczego wypisywał o mnie takie rzeczy, sam brzydzi się hejtem i że po prostu dał się ponieść fali negatywnych emocji. Inny stwierdził, że cały program to była jedna wielka ustawka i że nie rozumie, jakim cudem ja mogłam wygrać. Odpisałam mu: "Masz rację, całe życie oszczędzałam, by móc zapłacić TVN-owi za zwycięstwo w finale". Po kilku minutach mój rozmówca zmienił front. "W sumie to byłaś najlepsza i cieszę się, że wygrałaś" - podsumował. To niesamowite, jak bardzo niektórzy ludzie poszukują atencji.
Hejt złości, ale czasem także potrafi rozbawić. Moje ulubione wpisy na Twój temat to: "Jak to wygrała, skoro odpadła?", "Przepychali ją z odcinka na odcinek, przecież widać, że to rodzina Magdy Gessler", "Jak się ma chłopaka w TVN, to można wszystko" i "Trzy lata temu też wygrała, po co jej druga statuetka?". No to tłumacz się, Ola!
(śmiech) Tego typu wpisów jest cała masa. Kiedyś chyba usiądę i nagram coś w stylu reklamy z Basią Kurdej - Szatan, która czyta negatywne komentarze na swój temat. To będzie prawdziwy hit. Dementuję więc: rodziną Magdy Gessler nie jestem, chociaż wielu ludzi uważa, że jestem do niej bardziej podobna niż jej córka. W "MasterChefie" wcześniej nie startowałam, więc nie miałam okazji go wygrać. Co do "przepychania z programu na program" odnoszę wrażenie, że jest to komentarz "dyżurny" w każdej edycji "MasterChefa". Ktokolwiek by nie wygrał, dostaje "łatkę", że był "przepychany". No a w kwestii chłopaka w TVN - mój narzeczony Darek, świetny kucharz, zyskał niegdyś miano przyjaciela Wojciecha Modesta Amaro, czyli pierwszego polskiego restauratora z gwiazdkę Michelin. Ktoś tam gdzieś napisał nawet, że Darek jest synem Amaro i że był jurorem w "MasterChefie". Niestety, nikt nie "dokopał się" do prawdy, a ta jest taka, że był to jedynie jakiś regionalny konkurs kulinarny w Mrągowie, nazwany przez organizatorów "MasterChefem". Takich absurdalnych plotek jest o wiele więcej. Przeczytałam na przykład, że daliśmy łapówkę TVN-owi i że przez cały program miałam w uszach mikroporty, przez które podpowiadano mi, jak mam gotować. Ludzie pisali też, że podczas cięć na plan wchodził mój Darek i gotował za mnie (śmiech). Gdyby zebrać wszystkie te rewelacje internautów, powstałaby naprawdę ciekawa powieść fantastyczna.
Skoro już mowa o Twoim narzeczonym - Darek jest zawodowym kucharzem, Ty uwielbiasz gotować i właśnie zostałaś "MasterChefem". W Waszym przypadku powiedzenie "Przez żołądek do serca" zadziałało chyba w obie strony?
(śmiech) Coś w tym musi być. Poznaliśmy się - a jakże! - w restauracji, w której byłam kelnerką. Naszą pierwszą randkę spędziliśmy przy kolacji przygotowanej przez Darka. Oczywiście jego ówczesne dania baaardzo odbiegały od rarytasów, które serwuje dziś, ale pamiętam, że deser już wtedy był obłędnie przepyszny. Zjadłam i swoją, i jego porcję.
A kto dziś "rządzi" w Waszej wspólnej kuchni?
Darek to profesjonalista, gotowanie jest jego życiową pasją, więc absolutnie nie mogę się do niego porównywać. On potrafi wyczarować naprawdę fantastyczne dania, robi świetne zupy i potrawy z mięsa. O mnie mówi, że robię lepsze makarony i że mam więcej cierpliwości, np. do sosów wymagających długiej obróbki. Myślę, że w kuchni - podobnie jak w życiu - znakomicie się uzupełniamy.
Twój mężczyzna był jedną z nielicznych osób, które nazwisko zwyciężczyni "MasterChefa" poznały znacznie wcześniej niż miliony telewidzów. Tajemnicą poliszynela jest bowiem fakt, iż program emitowany był z kilkutygodniowym poślizgiem. Wiem, że kontrakt zakazywał Ci przekazywania jakichkolwiek informacji o wydarzeniach na planie, dlatego szczerze gratuluję wytrwałości. Utrzymanie sukcesu w tajemnicy było pewnie trudniejsze niż przygotowanie niejednego wykwintnego dania.
Tak, na początku było mi bardzo ciężko. Bo przecież wygrałam i chciałam się cieszyć z rodziną, z przyjaciółmi, ze wszystkimi. Ale nie mogłam! A wszyscy dopytywali, jak poszło, czy wygrałam, czy odpadłam. Odpowiadałam: "Oglądajcie, nie pytajcie, po prostu dobrze się bawcie". Oczywiście w każdą niedzielę sama oglądałam kolejne odcinki, zawsze w szerokim rodzinnym gronie, szczerze przeżywając wszystko na nowo. A kiedy odpadłam z programu, popłakałam się, taki mi było siebie szkoda - mimo iż przecież wiedziałam, co się wydarzyło dalej. Powiem szczerze, że bardzo czekałam na finał, żeby wreszcie zacząć normalnie się cieszyć.
Do finału za chwilę wrócimy, teraz pomówmy o początku. Najpierw był zwycięski casting, potem pierwsza eliminacja już przed kamerami. Patrząc na konkurentów czułaś, że dostaniesz tego wymarzonego "fartucha"?
Absolutnie nie! Ja jestem osobą, która w takich sytuacjach raczej niespecjalnie wierzy w swoje możliwości. Pamiętam, że przed wszystkim zadzwoniłam do najbliższych i powiedziałam: "Słuchajcie, obym weszła do czternastki i nie odpadła w pierwszym odcinku". W naszej grupie było 21 osób, a część z nich wydawała się naprawdę bardzo mocna. W głośnych rozmowach między nimi padały nazwy dań, o których ja - specjalizująca się raczej w kuchni regionalnej - nigdy wcześniej nie słyszałam. Pomyślałam sobie wówczas: "Co ja tu robię? Chyba czas wracać do domu". Otuchy dodawali mi najbliżsi, tłumacząc, że nie powinnam tego słuchać i brać do siebie, a w odpowiedniej chwili po prostu pokazać, co potrafię.
Obejrzałem wszystkie odcinki i powiem szczerze, że braku pewności siebie u Ciebie nie zauważyłem.
Im dłużej byłam w programie, tym ta moja pewność siebie i świadomość własnych umiejętności narastały. Przełomowy był odcinek, który kręciliśmy w Białowieży, a w którym przygotowywaliśmy pięć potraw z ziemniaka. Do dziś, gdy mam się zmierzyć z czymś trudnym, powtarzam sobie: "Dziewczyno, zrobiłaś pięć restauracyjnych dań z ziemniaka w godzinę i czterdzieści minut, a z taką błahostką sobie nie poradzisz?". Po odcinku w Białowieży dostałam skrzydeł, wstąpiła we mnie jakaś nowa energia i chyba wówczas dotarło do mnie, że naprawdę już dużo potrafię.
Ale zanim urosły Ci skrzydła, boleśnie potknęłaś się o kłodę. Mówię o 8. odcinku na Wawelu, w którym chyba niespodziewanie dla wszystkich pożegnałaś się z programem.
Tak, niestety, było. Odpadłam po słynnej "śledziowej" dogrywce z Sylwią, z którą potem dotarłyśmy do wielkiego finału. Nie chcę się tłumaczyć, ale moim zdaniem konkurencja była trudna i troszkę niesprawiedliwa. Wszyscy mieli bowiem okazję zaprezentowania się w co najmniej dwóch próbach, a ja tylko w jednej. Tylko dlatego, że jak mi później mówiono, moi konkurenci bali się ze mną skonfrontować. Notabene uważam, że przygotowane przeze mnie danie ze śledzia było lekkie, pomysłowe, innowacyjne i przepyszne. Jury uznało jednak, że muszę opuścić program.
Na kolejne pytanie chyba znam odpowiedź, ale zapytam: były łzy?
Tak, oczywiście. Płakali wszyscy, podobno łącznie z Panią Magdą (Gessler - przyp. red.) i Panią Anią (Starmach - przyp. red.). Co ciekawe, ja popłakałam się dopiero na samym końcu - gdy już zeszło ze mnie to całe ciśnienie, gdy podeszli do mnie inni uczestnicy i zaczęli mnie pocieszać. "To niesprawiedliwe, że odpadłaś" - mówili.
Smutek i rozczarowanie zagościły wówczas także w giżyckich domach. "Przestaję oglądać MasterChefa" - to był komentarz, który można było zobaczyć w sieci. Wiem, bo sam taki napisałem...
(śmiech) Tak, reakcje wielu moich znajomych były identyczne. A ja, związana kontraktem, nie mogłam wtedy nikomu powiedzieć, że to jest tylko pożegnanie na chwilę. Pisałam więc: "Oglądajcie program, bo emocje się jeszcze nie skończyły" lub "Wiele fajnych odcinków jeszcze przed wami". U niektórych wzbudziło to słuszne podejrzenia, że Ola Juszkiewicz niebawem powróci.
Nie czułaś się niekomfortowo, gdy ponownie dołączyłaś do grupy? Twój powrót był wodą na młyn hejterów.
Nie było to dla mnie żadnym problemem, bo kompletnie nie miałam na to wpływu. Regulamin "MasterChefa" dopuszcza powroty, a ja nie byłam przecież pierwszą uczestniczką, która odpadła, wróciła i wygrała program. Nie rozumiem więc tak dużego skupienia nad tym tematem. "MasterChef" to jest show, w którym wszystkie elementy są tak ze sobą zgrane, by zapewnić widzowi jak najwięcej emocji. I mój powrót - co widać po licznych komentarzach - te emocje wywołał.
To prawda, na brak emocji nie mogliśmy narzekać aż do napisów końcowych po finale. W ostatnim odcinku zafundowałaś co niektórym ostre obgryzanie paznokci, na szczęście z happy endem.
Stres był ogromny. Ale generalnie jestem bardzo dumna zarówno z tego, że doszłam do finału, jak i z tego, co w nim zaprezentowałam. Mnie samej ta decydująca rozgrywka udowodniła, że wiedza kulinarna zebrana przez całe moje życie i podczas tego programu zaprocentowała. Pewnych potraw nie robiłam wcześniej, ale dzięki doświadczeniu zdobytemu w "MasterChefie" nie miałam żadnych problemów z wydedukowaniem, jakich składników i w jakich proporcjach należy użyć, by dania przypadły ludziom do gustu.
Z finału - oprócz werdyktu, oczywiście - zapamiętałem jagnięce kotleciki. A właściwie jeden kotlecik - ten zjedzony przez przyszłą "MasterChefową" przed podaniem go jurorom...
(śmiech) Musze to wyjaśnić. Podczas całego programu były dania, które przygotowywałam w bardzo dużych ilościach, a jury często kroiło sobie np. trzy kawałki z jednego pieroga. Podając jagnięcinę w finale byłam pewna, że i tym razem tak będzie. Kompletnie nie przyszło mi do głowy, że każdemu powinnam dać po kotlecie. Poza tym to danie było tak smaczne, a ja byłam tak głodna, że nie potrafiłam się oprzeć pokusie zjedzenia. W życiu nie pomyślałam, że to może być jakiś problem. A z drugiej strony - dobrze, że tak się stało, bo cała ta sytuacja fantastycznie rozładowała atmosferę na planie. Wszyscy ryknęli śmiechem i bardzo fajnie, bo kuchnia to też jest radość i zabawa, a nie tylko stres, czy każdemu będzie smakować.
I wreszcie ogłoszenie werdyktu. Jakie myśli kłębiły się w Twojej głowie, gdy wraz z Sylwią "Anakondą" Chmarycz - Garską po raz ostatni stałyście przed obliczem jury?
Wtedy jest już taki poziom stresu i emocji nie do opisania, że człowiek nie jest w stanie skupić myśli. Po prostu chce się, by to wreszcie nastało, by Michel Moran rozwinął baner z wizerunkiem zwycięzcy. Ale cofnę się o kilka minut. Podając swoje ostatnie danie w konkursie chciałam, by ten moment się nie skończył, by jurorzy jak najwięcej degustowali i dyskutowali o moim deserze. "Chwilo, trwaj!" - powtarzałam, bo przecież to był ten ostatni raz w moim życiu! No a kiedy już Michel opuścił baner z moim zdjęciem, to czas dosłownie się dla mnie zatrzymał. Wszystko było w takim efekcie slow-motion, zawładnęły mną emocje, których nie da się wyreżyserować czy kontrolować. Pamiętam tylko tyle, że nagle wszyscy do mnie podbiegli, zaczęli mnie całować po twarzy, po oczach, "zjedli" cały mój makijaż. Magda Gessler i Ania Starmach wołały, bym sobie zrobiła z nimi zdjęcie, każdy mi gratulował, każdy chciał się przytulać. Niesamowite uczucie!
Czy słusznie się domyślam, że po emisji finału w TVN Twój telefon dosłownie "płonął"?
Tak, tak! Właściwie zaczął "płonąć" jeszcze w czasie programu, ale po ogłoszeniu werdyktu esemesy z gratulacjami błyskawicznie zapełniły mi skrzynkę. Dostałam też mnóstwo wiadomości na e-maila oraz na profile w mediach społecznościowych i dopiero kilka dni temu z grubsza ogarnęłam odpisywanie. Ludzie ciągle do mnie piszą, a ja uważam, że każdy z nich zasługuje na szacunek i odpowiedź z mojej strony. Bo w gruncie rzeczy "MasterChef" to nie jest program dla nas. To jest program o nas, ale dla innych ludzi. Niektórzy nie wierzą własnym oczom, gdy dostają ode mnie odpowiedź, ale to z kolei zachęca ich do... dalszej konwersacji. Efekt jest taki, że znów mam pełną skrzynkę (śmiech) i rozpoczynam drugą turę odpisywania. Ale to jest naprawdę bardzo przyjemne!
Przyjemna jest także zapewne świadomość wydania autorskiej książki z przepisami. "Po pierwsze tradycja" - bo taki nosi ona tytuł - rozchodzi się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki. Jakie kulinarne tradycje królowały w domu Juszkiewiczów?
To były tradycje połączone. Rodzina od strony mojego taty pochodzi z Białorusi, gdzie gotowano w typowym stylu "kresowym", czyli dużo mąki, dużo ziemniaka, więc wszelkiego rodzaju kiszki czy kartacze często gościły na naszym stole. Z kolei od rodziny ze strony mojej mamy nauczyłam się robić dania rybne i np. kaczkę. I te wszystkie tradycje były w naszym domu pielęgnowane. Ludzie często zadają mi pytanie, skąd u mnie zamiłowanie do gotowania. Ano właśnie stąd, że to gotowanie w moim rodzinnym domu było zawsze na tym pierwszym miejscu. Bardzo często spotykaliśmy się w szerokim gronie, mocno celebrowaliśmy wszystkie święta, podczas których życie skupiało się właśnie wokół kuchni i stołu. Jesteśmy rodziną sentymentalnych smakoszów.
A jest jakaś potrawa, której nie lubi smakosz Ola Juszkiewicz?
Tak! Zdecydowanie kotlety mielone! Moja babcia dawniej smażyła je na smalcu i było w nich dosłownie wszystko, łącznie z pachwiną. Do dziś pamiętam ten specyficzny zapach, a kotletów po prostu nie cierpię. Nasi znajomi żartowali kiedyś, że jak mój narzeczony będzie się oświadczał, to włoży pierścionek właśnie do mielonego (śmiech).Wiem, wielu Polaków szaleje za tym daniem, podanym np. z buraczkami i ziemniaczanym puree, ale ja, niestety, do tego grona nie należę.
Co zatem najbardziej raduje podniebienie "MasterChefa" z Giżycka?
Oj, tu wachlarz jest naprawdę szeroki i ciągle się to zmienia. Po prostu jem to, na co w danej chwili mam ochotę. Uwielbiam pierogi, tartę, makarony, owoce morza, tatara. Autorski przepis na tego ostatniego zamieściłam nawet w swojej książce. Autorski, bo nie ma w nim kiszonych ogórków, które zakwaszają i zabijają smak mięsa. Zamiast ogórków wkrajamy marynowane grzybki - zielonki lub rydze. Polecam! Mniam!
Koniecznie muszę spróbować. Czy może lepiej poczekać na degustację w restauracji Aleksandry Juszkiewicz w Giżycku? Bo taka zapewne kiedyś powstanie, może nawet niedługo?
W dobie pandemii to "niedługo" może się trochę przeciągnąć. Uważam, że teraz przede wszystkim muszę udowodnić, że statuetka "MasterChefa" trafiła we właściwe ręce. Zanim więc zacznę szukać lokalu, bardzo chciałabym się dokształcić. Pojeździć po Polsce, poczytać, popróbować, może jakieś studio kulinarne? Bo otwarcie restauracji to bardzo poważna decyzja. Restauracja to nie jest tylko jedzenie. To jest styl życia, coś, na co trzeba poświęcić się bez reszty. Nie można otworzyć lokalu, bo akurat ma się taką fanaberię, bo to jest w danej chwili modne. Restaurację trzeba czuć, trzeba w niej być, to jest ciężka praca na cały etat przez całą dobę. Ja na razie mam też sporo innych planów do zrealizowania, więc jak będzie z restauracją? Czas pokaże.
No to na koniec, skoro wspomniałaś o planach, uchyl rąbka tajemnicy...
Jest ich trochę... Moim marzeniem jest np. małe gospodarstwo agroturystyczne ze zwierzakami, takie "moje miejsce na Ziemi". Marzy mi się też jakiś staromazurski domek z czerwonej cegły, uwielbiam takie klimaty! Więc może jeśli nie w samym Giżycku, to może właśnie gdzieś pod miastem mogłoby tam powstać bistro na dosłownie parę stolików, gdzie ludzie mogliby spróbować czegoś regionalnego, ale wyszukanego. Co jeszcze? Myślę również o prowadzeniu warsztatów kulinarnych, które juz były planowane, ale ze względu na pandemię zostały przełożone. Generalnie ja jestem taką osobą "bardzo dla innych". Nie wyobrażam sobie tego, że przez najbliższy rok zamknę się w domu i tylko będę występować w telewizji. Nie, nie, nie! Chciałabym pojeździć po kraju, zebrać doświadczenie i może dopiero wówczas otworzyć coś swojego stacjonarnego. A w tak zwanym międzyczasie na pewno pojadę na zasłużone wakacje, bo w tym roku ze względu na udział w programie nie miałam takiej okazji.
Trzymam kciuki, by wszystko udało się zrealizować. I bardzo dziękuję za miłą rozmowę.
Rozmawiał: Bogusław Zawadzki
Specjalne podziękowania dla red. Aleksandry Bobicz z "Meloradia", bez pomocy której tego wywiadu po prostu by nie było.