Na co dzień "nie zdejmuje wrotek", bo jak sam mówi, "lubi żyć szybko i lubi, gdy coś się dzieje". Odpoczywa aktywnie, a szukając wytchnienia od codzienności wskakuje na motocykl lub rusza na nocny samochodowy relaks po stolicy. "Jestem typowym facetem z prostą instrukcją obsługi" - zapewnia Krzysztof Miruć.

O czym marzy przeciętny mały osobnik płci męskiej w kraju nad Wisłą? Oczywiście o tym, by zostać strażakiem, policjantem, żołnierzem lub - ostatnio szczególnie popularne "zajęcie" - Robertem Lewandowskim. Krzysztof Miruć najwyraźniej już w tzw. latach szczenięcych wybijał się ponad tę przeciętność, choć na pierwszy rzut oka nie różnił się od setek rówieśników beztrosko hasających po giżyckich podwórkach. Po burzach zbierał "pioruny" z kolegami, odkrywał zakamarki twierdzy Boyen i ostępy lasu miejskiego, zażywał kąpieli na dawnym WDW lub ochoczo "dosiadał" swojego czerwonego "Jubilata", by godzinami - z kluczem do domu na szyi - przemierzać Giżycko (wtedy jeszcze dość "kameralne"). Cóż takiego zatem już wówczas wyjmowało kilkulatka przed nawias standardowości? Ano ściśle skonkretyzowane i - powiedzmy otwarcie - nietypowe jak na dziecko plany na przyszłość. W przeciwieństwie do swoich kolegów mały Krzyś niespecjalnie widział się w jakimkolwiek mundurze czy lekarskim kitlu, nigdy nie marzył także (jako średni entuzjasta zajęć wychowania fizycznego) o strzelaniu goli na największych stadionach świata. Za to wszem wobec i każdemu z osobna odważnie komunikował, iż zamierza zostać... architektem. Przedstawicielem owej profesji w familii chłopca był jego stryj Mirosław. Jako rzecze klasyk: "genów nie wydłubiesz", toteż wpatrzony w przodka Miruć-junior po uzyskaniu prestiżowego tytułu absolwenta Szkoły Podstawowej nr 7 w Giżycku ruszył w szeroki świat śladem antenata.

 

Przez Supraśl do Paryża

- Uczniem byłem, hmmm, no chyba raczej niezłym - śmieje się Pan Krzysztof. - Na pewno pilnym i obowiązkowym, bo tego nauczyła mnie mama. Szkoła była zawsze na pierwszym miejscu, nie spotykałem się z kolegami, jeśli nie miałem odrobionych lekcji. Zresztą zasada "Najpierw praca, potem przyjemności" do dziś jest jedną z moich ulubionych.

Edukację rozpoczął w SP 4 (mieszkał wówczas na ul. Moniuszki), by po trzech latach (czytaj: przeprowadzce na ul. Jagiełły) zasilić szeregi uczniów "Siódemki" (do dziś z sentymentem wspomina paru nauczycieli i... stęchły zapach wiecznie mokrej ścierki do tablicy). Nietuzinkowe zdolności manualne pozwoliły mu brylować na plastyce, a ponadprzeciętna wyobraźnia przestrzenna i techniczny umysł czyniły go asem z przedmiotów określanych mianem ścisłych. Z językiem ojczystym przyszły architekt też radził sobie nie najgorzej, choć przyznaje, że zapowiedzi dyktand zawsze powodowały u niego cierpnięcie skóry w pakiecie z postawieniem owłosienia w pozycji "na baczność".

- Byłem, jestem i pewnie już pozostanę potwornym błędziarzem - mówi Krzysztof Miruć. - Znajomi, do których wysyłam SMS-y, czasem łapią się za głowę i z dobrego serca radzą: "Miruć, litości, ty nie pisz! Lepiej zadzwoń, to szybciej się dogadamy".

Po ukończeniu podstawówki giżycczanin zamieszkał u dziadków w Białymstoku, a stąd miał już tylko "rzut beretem" (16 kilometrów) do Supraśla. Tam właśnie znajdowało się Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych, czyli pierwszy poważny etap na drodze do wytyczonego w dzieciństwie celu. Kolejnym - po pięciu latach spędzonych na Podlasiu - były studia na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej z niezwykle cennym doświadczeniem w postaci wyjazdu na trzecim roku na stypendium do Francji. Krzysztof Miruć znalazł się bowiem wśród zaledwie trojga studentów, którym umożliwiono zgłębianie tajników przyszłego zawodu na renomowanej uczelni Ecole d'Architecture de Paris - la - Vilette. Roczny pobyt nad Loarą pozwolił mu z nieco szerszej niż w Polsce, perspektywy spojrzeć na architekturę i ogólnie na życie. Warto pamiętać, że kraj nasz w owym czasie nie należał jeszcze do Unii Europejskiej. Dla studenta Politechniki i wielu tysięcy Polaków pachnący Paryż ze wszystkimi swymi urokami był zatem swoistą namiastką świata, który nad Wisłą mieliśmy dopiero poznać. Te europejskie klimaty na tyle mocno przypadły giżycczaninowi do serca, że prosto z Francji pojechał do Hiszpanii (mieszkał tam prawie dwa lata).

 

Trochę w firmie, trochę przed kamerą

Po studiach został w Warszawie. W roku 2003, a więc rok po zdobyciu upragnionego tytułu magistra inżyniera architektury, Krzysztof Miruć z przyjacielem z czasów akademickich Mariuszem Alzakiem założyli istniejącą do dziś pracownię "L'ab Architekci", specjalizującą się w aranżacji wnętrz. Uwielbia swoją pracę, w licznych wywiadach podkreślając, że nie mógłby jej wykonywać, gdyby było inaczej. Ceni uczciwość, jest absolutnym perfekcjonistą, wrogiem partactwa i tzw. niedzielnych fachowców, a nabyte w dzieciństwie cechy sprawiają, że zawsze dużo wymaga zarówno od siebie, jak i współpracowników. Ci ostatni wiedzą zaś doskonale, że jeśli ich wybitnie samokrytyczny "szef - szczególarz" będzie zadowolony, to żaden klient nie znajdzie choćby drobnego powodu do jakichkolwiek uwag (no, chyba że do pochwał).

- Tylko praca z pasją, włożenie w nią całego serca, może przynieść właściwe rezultaty - uważa architekt. - Nie ma znaczenia, czy jesteś lekarzem, prawnikiem, nauczycielem... Musisz być dobry w tym, co robisz. A będziesz dobry i doceniany tylko wtedy, gdy zawsze dasz z siebie maksa.

Obowiązki w firmie wypełniają tylko część codziennego terminarza giżycczanina. Od czterech lat Krzysztof Miruć z powodzeniem dzieli je z pracą na planie zdjęciowym - współtworzy bowiem kilka telewizyjnych projektów, dzięki którym jest obecnie niewątpliwie najbardziej rozpoznawalnym architektem - designerem w Polsce. Unika słowa: "sławny", choć nie da się ukryć, że popularności może mu pozazdrościć sporo person uznawanych za "etatowych" celebrytów.

- Zaczęło się od telefonu koleżanki, która poszukiwała jakiejś budowy na plan do swojego programu - Krzysztof Miruć z nierozłącznym uśmiechem wspomina początki swojej przygody w mediach. - Użyczyłem jej takowego, a podczas nagrania sam odegrałem rolę "złego budowlańca". Potem ktoś znalazł w sieci garaż, który zaprojektowałem, zaproszono mnie na rozmowę, posadzono na próbę przed kamerą. I chyba specjaliści dostrzegli jakiś potencjał, bo potem już poszło z górki (śmiech).

Pod sformułowaniem "poszło z górki" kryją się programy, których architekt był gospodarzem lub współprowadzącym. W takiej roli zadebiutował w "Garażu marzeń", potem były "Zgłoś remont", "Weekendowa metamorfoza", "Remont razem", "Patent na dom" (z Anną Nowak - Ibisz) oraz "Eks-tra zmiana"(u boku Agaty Młynarskiej). Ostatnio 45-latek zaangażował się w nowy format "Wielkie projekty Krzysztofa", ale efekty jego poczynań obejrzymy najszybciej dopiero pod koniec przyszłego roku. Krzysztof Miruć jest także dyrektorem kreatywnym poradnikowego miesięcznika "Cztery Kąty", ponadto współpracuje z fundacjami charytatywnymi.

Popularność go nie męczy. On sam traktuje ją raczej jako pewną wartość dodaną do swojej "pierwszej" pracy, okazję do poznania wielu ciekawych ludzi. Pozytywnych uroków "medialnej sławy" doświadcza na co dzień, choć efekt "znanej twarzy" nie na wszystkich działa w jednakowym stopniu. Na pewnego policjanta zadziałał na przykład częściowo. Po zatrzymaniu giżycczanina, któremu podczas jazdy motocyklem zdarzyło się ciut mocniej dokręcić manetkę gazu, funkcjonariusz - a jakże! - nie zmarnował szansy na fotkę z "panem z telewizji" (tradycyjnie tłumacząc, że niby "dla żony"). W negocjacjach w sprawie anulowania 8 punktów karnych dla kierowcy jednośladu stanowiska satysfakcjonującego obie strony nie udało się jednak wypracować.

 

Wolność na kołach

Motocykle to - po architekturze - druga pasja, by nie powiedzieć: miłość Krzysztofa Mirucia. Sam jest właścicielem dwóch (do niedawna trzech) dwukołowych "rumaków", dzięki którym - jak przyznaje - każdorazowo "dotyka" wolności. Wystarczy krótkie hasło "Polatamy?", by grupa przyjaciół zjechała pod kolumnę Zygmunta na Starym Mieście w Warszawie, a stamtąd... Stamtąd każda droga jest już prosta i można nią dojechać wszędzie, na przykład na Mazury, co jest opcją przez stołecznych motocyklistów dość często wykorzystywaną.

- Nigdy nie wsiadam na motocykl, gdy mam głowę zbyt mocno zajętą pracą lub jakiś osobisty problem - zdradza Krzysztof Miruć. - Wtedy staram się wyczyścić umysł na siłowni, trochę nadrabiając zaległości z dzieciństwa i młodości, kiedy to niespecjalnie przepadałem za lekcjami w-f. Podczas ćwiczeń daję z siebie wszystko, choć nie interesują mnie rekordy przerzuconych ciężarów. Dla mnie to wylewanie siódmych potów jest przede wszystkim doskonałym relaksem i resetem zmęczonej głowy po ciężkim dniu pracy.

Odpowiednim dla pochodzącego z Giżycka architekta "antystresantem" jest także - jak się okazuje - jazda samochodem. Ale nie taka standardowa, z punktu A do punktu B. Krzysztof Miruć przyznaje, że uwielbia samotne przejażdżki po ulicach Warszawy. Koniecznie nocą.

- Włączam głośną muzykę i po prostu jadę przed siebie - mówi. - Niektórych może to dziwić, ale ja mam z tego naprawdę dużą frajdę.

 

Znaki szczególne: uśmiech

Agata Młynarska, z którą współwłaściciel "L'ab Architekci" współpracował przy "Eks-tra zmianie", w TVN-owskich "Kulisach sławy" stwierdziła, że Krzysztof Miruć jest jak elektrociepłownia.

- Jeśli kiedyś zabraknie prądu w mieście, można podłączyć się do Krzyśka i na pewno będzie światło - przekonuje znana prezenterka.

Faktycznie, tę swoją pozytywną aurę giżycczanin natychmiast rozpyla wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Jego niezwykła osobowość, charyzma, empatia i naturalna umiejętność skracania dystansu między ludźmi sprawiają, że u rozmówców Mirucia, którzy wcześniej znali go tylko z małego ekranu (lub nie znali w ogóle), błyskawicznie pojawia się poczucie długoletniej znajomości. Gdyby funkcjonowały do dziś książeczkowe dowody osobiste, u niego w rubryce "Znaki szczególne" z całą pewnością widniałby wpis: "Uśmiech non stop". Ten sam, którym od czterech lat czaruje z ekranów. Co więksi zgorzknialcy twierdzą wprawdzie, iż jest to wyłącznie tzw. uśmiech filmowy, gasnący po wyłączeniu kamer, ale każdy, kto dobrze zna giżycczanina, wie, że takie opinie to standardowe bujdy na resorach.

- Zawsze byłem takim wesołkiem, śmiejącym się ze wszystkiego - wyjaśnia Miruć z... uśmiechem. - Z tego powodu miałem nawet pewne problemy podczas zbiórki zuchowej. Znajomi z dawnych czasów, z którymi zdarza mi się spotkać po latach, często ze zdumieniem mówią: "Krzysiek, jesteś taki sam jak dawniej, tylko wyłysiałeś" (śmiech). Oczywiście nie jestem święty, zdarza mi się także wybuchnąć, a nawet w emocjach siarczyście zakląć. Ale to złe ciśnienie szybko ze mnie schodzi.

W Giżycku, gdzie nadal mieszka mama architekta, Pan Krzysztof bywa - niestety - nie tak często, jak by sobie życzył (ech, ta praca...), ale zawsze przyjeżdża tu z wielką ochotą. I choć nie jest to już miasto, które pamięta z czasów dzieciństwa (tamto było "uroczo dzikie", miało parę sklepów i kończyło się na SP 7), to nadal jest i zawsze będzie to jego miasto.

- Jestem z Giżycka - mówi Krzysztof Miruć. - I tego nic i nikt nigdy nie zmieni.

Bogusław Zawadzki