O Łukaszu Nowickim i jego heroicznej walce z otyłością pisaliśmy kilka miesięcy temu. Dziś Łukasz wraca na nasze łamy w historii, która - nomen omen - mrozi krew w żyłach. Przeczytajcie Państwo do końca, bo naprawdę warto. I nigdy nie pozwólcie zasnąć swojemu zdrowemu rozsądkowi.

Przeżyłem dwanaście minut strachu. Mniej więcej, tak mi wyszło z obliczeń „w głowie”, które mogą być niedokładne, ale są, o tyle, o ile, poparte czasem zgłoszenia i tym podobnymi. Więc przyjmuję, że było to 12 minut. Choć czasami wydawało mi się, że dwanaście godzin. Ale kluczowym elementem pierwszego zdania pozostaje „przeżyłem”.

Niedziela, czas, aby odpocząć, spędzić rodzinnie dzień. Mamy pandemię, więc gdzie spędzić spokojnie i bezpiecznie czas? Może pojedziemy na spacer do lasu? Dokładnie tak zrobiliśmy. Pochodziliśmy sobie po lesie, oddychaliśmy świeżym powietrzem, było bardzo miło a dodatkowo – był to dla mnie rodzaj treningu – szybki chód w śniegu, czemu nie… Było tak cudownie, że doszliśmy do pewnego wniosku – ogrzejemy się trochę w samochodzie, po czym pójdziemy na drugi spacer, bo niby czemu nie? Przed wyjazdem, zastanawialiśmy się, czy jechać do lasu, czy nad jezioro. Wobec tego, pomyślałem, że po co mamy stać i się grzać, możemy jechać nad jezioro. W międzyczasie się ogrzejemy. Pojechaliśmy, na plażę gminną do Pierkunowa. Pojechaliśmy najpierw na dziką plażę, ale oddzielało nas od niej pole, trzeba było iść przez śnieg, prawdę mówiąc, nie chciało mi się. Zawróciłem i pojechaliśmy na plażę gminną, gdzie parking od jeziora dzieli zaledwie kilkanaście metrów. Na upartego dałoby się wjechać samochodem na lód, co nawet, żartobliwie, zasugerowałem.

To było pierwsze wejście na lód mojej żony. Wcześniej jakoś nie było okazji, a może nie była taka głupia jak ja. Ale przecież wcześniej wchodziłem tyle razy… Kiedy szliśmy, lód wydawał swoje zwyczajne odgłosy. Żona się lekko niepokoiła, ale uspakajałem ją tym, że lód zawsze wydaje odgłosy, nawet jak nikt po nim nie chodzi. Ścierają się różne kawałki, każdy kto był na lodzie to słyszał. Zresztą nie było się czym niepokoić, Kisajno jest bardzo płytkie w tym miejscu, co łatwo zobaczyć na zdjęciach na mapach Google. Ludzie daleko od brzegu stoją w wodzie po kolana. Doskonale o tym wiedziałem. Poza tym było sporo śladów na lodzie, nawet jakby jakiegoś pojazdu, co w ogóle utwierdzało mnie w przekonaniu, że lód jest mocny i gruby. No i ta temperatura, kilkanaście stopni poniżej zera. Tyle, że dopiero od dwóch dni… Po drodze żona znalazła jeszcze dwa wiosła. Plastikowe pióro, aluminiowy chwyt, bardzo fajne. Wzięła je ze sobą. Przeszliśmy już spory kawałek, żona czuła się coraz mniej pewnie. Sięgnąłem do telefonu, aby zrobić nam zdjęcie.

luki2

Zrobiliśmy zdjęcie, wysłałem je mamie i jakoś tak odruchowo przeszedłem jeszcze kilka kroków. Żona została te parę metrów i zasugerowała, że nie czuje się pewnie i już chce wracać. Odpowiedziałem, że jasne. Obróciłem się i w tym momencie poczułem, że straciłem jakiekolwiek oparcie pod nogami. Lód pękł z głośnym trzaskiem, którego nawet nie zarejestrowałem – żona mi o tym opowiedziała i natychmiast wysunął mi się spod stóp. Ułamek sekundy później zanurzyłem się w wodę. Wpadając, udało mi się odruchowo rozpostrzeć ręce jak najszerzej, na boki. To mnie uchroniło przed zanurzeniem się razem z głową, być może odsunięciem się od pęknięcia. Co by było, gdybym wynurzając się uderzył głową w lód a nie w szczelinę? Wolę o tym nie myśleć.

Żona chciała do mnie podbiec i podać mi jedno z wioseł, aby spróbować mnie wyciągnąć. Stanowczo poprosiłem o to, aby odeszła od szczeliny, jak najdalej. Powiedziałem, aby wezwała służby ratownicze. W strachu o mnie, w nerwach, zapytała na jaki numer ma dzwonić. „112 kochanie, 112” odpowiedziałem, a ona jednocześnie zapytała „112?!”. Zadzwoniła, przyjęto zgłoszenie. Cały czas starałem się zachować zimną krew (o co, dosłownie, było bardzo łatwo) i nie wpaść w panikę. Przypomniałem sobie wszystkie metody skutecznego wychodzenia ze szczeliny. Rozmowa z centrum ratownictwa trwała trzy minuty. Rozpoczęła się minutę po tym, jak wysłałem zdjęcie mamie. Oczywiście do tego czasu należy doliczyć początkowe krzyki i nerwy, wyciąganie telefonu. Zrobiliśmy zdjęcie, odsunęliśmy się od siebie, ja wysyłałem je w międzyczasie, po czym lód się załamał, dosłownie kilkanaście sekund po zdjęciu. Od razu pomyślałem o tych wszystkich zdjęciach „na chwilę przed”.

Pierwsze, czego spróbowałem, to zorientować się, jak w tym miejscu jest głęboko. Przecież to jezioro jest takie płytkie przy brzegu… Ale okazuje się, że jak się brodzi po kolana w wodzie, to czas się dłuży i idzie się wolniej. Jak się idzie po lodzie, jakoś szybciej droga mija. Zanurzyłem się po szyję, nie chcąc zmoczyć głowy i czapki, które ciągle pozostawały suche. Wyciągnąłem stopy jak najbardziej w dół i nie poczułem nic. Woda. Nie wiem, ile mnie dzieliło od dna. Czy dwa metry, czy może dwa centymetry. Ta droga, by wykorzystać dno do odbicia się, pozostała jednak niedostępna. Co robić? Próbowałem prawą rękę, razem z łokciem zarzucić na lód, jednocześnie pomagając sobie lewą ręką. Prawą nogę wyciągnąłem z wody (jak to dobrze być rozciągniętym!), również zarzuciłem na lód i spróbowałem się po prostu wyturlać ze szczeliny, z powrotem na lód. Niestety, kiedy tylko nacisnąłem ręką i nogą lód, złamał się. Wiedziałem, że lód jest słaby, ponownie kazałem żonie odsunąć się dalej, ciągle się o nią bałem. Spróbowałem rękoma rozbić lód, wychodząc z założenia, że skoro jest słaby, to może wyrąbię sobie drogę na tyle, że poczuję dno pod nogami. Nic z tego. O ile pod moim ciężarem złamał się bez najmniejszego problemu, o tyle pod uderzeniami ustąpić nie chciał. Podjąłem kolejną próbę wyturlania się. Tym razem się udało! Obróciłem się na bok, na plecy, już leżąc na lodzie… w tym momencie lód pode mną trzasnął i z powrotem wylądowałem w wodzie. To był moment, kiedy zanurzyłem się z głową, ale bez żadnego impetu, więc nie było mowy o tym, aby wpaść znowu pod lód, całe szczęście. Podjąłem jeszcze kilka prób wyturlania się, ale żadna nie skończyła się powodzeniem. Ot, w momencie podciągania się, lód się kruszył i tyle.

Co z innymi metodami? Znałem ich kilka, jednak każda z nich wymagała podjęcia jeszcze większego wysiłku, jeszcze większego wydatku energetycznego. Ale minuty mijały a człowiek w wodzie o temperaturze 4 stopni jest w stanie przeżyć godzinę. Gdyby nie to, że pomoc była w drodze, spróbowałbym. Ale wiedząc, że jadą służby ratunkowe, nie chciałem ponosić tego wydatku energetycznego, potrzebowałem energii na ogrzewanie się. Kiedy organizm popada w hipotermię, „wyłącza”, a w zasadzie znacząco zmniejsza krążenie krwi w najmniej potrzebnych elementach ciała, zaczynając od kończyn. W związku z tym, skupiłem się na ciągłym poruszaniu nogami i palcami w butach. Cudem mi te buty nie spadły. Od czasu do czasu próbowałem kruszyć lód, posuwać się, choćby nieznacznie, w kierunku brzegu. I sprawdzałem, czy nie sięgnę dna, ale to się nie udało. W międzyczasie, na brzegu, przy drodze, zbierało się coraz więcej ludzi. Trzech Panów podjęło próbę pomocy. Jeden rzucił linkę holowniczą, ale okazała się o wiele za krótka. Spróbowali połączyć dwie linki holownicze i kable do rozruchu akumulatora. Bardzo doceniam ich próby i wysiłki, naprawdę – jesteście wielcy, bardzo Wam dziękuję. Choć siedząc w tej przerębli, starałem się raczej ich przekonać, aby nie podchodzili za blisko. Wystarczy, że sam tam siedzę, jakoś nie brakowało mi towarzystwa.

Miałem też pierwszą chwilę świadomego strachu. Nie pozwoliłem jej się rozwinąć, ale przyszła. Poczułem jak zimno, mróz, wychodzi mi na obojczyk, który nie był w wodzie. Pomyślałem, że chyba naprawdę jest zimno, choć tak poza tym, nie odczuwałem tego zbytnio. Wtedy usłyszałem syreny jadących pojazdów ratowniczych. Wtedy, co może dziwne, czas zaczął jeszcze bardziej mi się dłużyć. Wiem, że służby miały do przejechania wiele kilometrów, zaśnieżoną, miejscami oblodzoną drogą. Zrobili świetną robotę – przyjechali szybko i sprawnie. Mnie jednak dłużyło się to wówczas niemiłosiernie. Patrzyłem na brzeg, na który podjechał pierwszy wóz straży pożarnej. Potem się dowiedziałem, że żona od razu poinformowała strażaków, że moja masa ciała nie należy do przeciętnych a raczej jest dosyć spora. Strażacy zmienili liny przy drabinie na mocniejsze a ja patrzyłem i zastanawiałem się „co tak długo?!” Przepraszam, Panowie, byliście szybko i byliście bardzo sprawni. Jednak siedząc w zimnej wodzie, czas zwalnia. Wtedy pojawiła się druga chwila, uświadomionego strachu. Pomyślałem, że z zimna mam już omamy wzrokowe. Kiedy patrzyłem jednym okiem, wóz straży pożarnej wyglądał normalnie, był czerwony. A kiedy drugim, robił się zielony. Tragedia, nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ale wiedziałem, że pomoc jest tuż.

Strażacy sprawnie zgonili z lodu Panów, którzy próbowali mi pomóc, wysłuchawszy wcześniej od nich informacji, gdzie jest szczelina, dokąd sięga pewny lód. Wtedy i ja już to wiedziałem. Strażacy podeszli dosyć blisko i położyli drabinę na lodzie. Zapytali, czy jestem w stanie ją złapać. Wtedy złapałbym rozżarzony do czerwoności pogrzebacz, więc ochoczo przytaknąłem. Chwyciłem jedną ręką za szczebel, drugą nie trafiłem za pierwszym razem. Ale po chwili już ją pewnie trzymałem. Starałem się, machając nogami, przyjąć pozycję jak najbardziej horyzontalną, aby maksymalnie ułatwić wyciąganie. Strażacy szarpnęli sznury drabina pociągnęła mnie i, na szczęście, udało mi się ją utrzymać. Po chwili drabina sunęła po lodzie, a ja za nią.

Po kilkunastu metrach strażacy zatrzymali się i spytali, czy dam radę podciągnąć się wyżej, aby jechać na drabinie a nie na brzuchu. Powiedziałem, że spróbuję, co też uczyniłem. Udało się, po chwili w całości leżałem na drabinie. Strażacy znowu zaczęli biec, ciągnąc mnie za sobą. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach zatrzymali się, chyba coś zmieniali przy linach, nie jestem pewien. Wtedy opuściłem nogi w dól, dotychczas trzymałem je w górze, aby nie wstrzymywać ruchu drabiny po lodzie butami, nawet odrobinę.To był trzeci moment, kiedy wypłynął ze mnie w pełni uświadomiony strach. Położyłem nogi i wyraźnie poczułem, że nie kładę ich na lodzie, tylko w wodę. Zrozumiałem, że strażacy mnie ciągną a za nami pęka lód. Wtedy byłem chyba najbliżej momentu załamania i wpadnięcia w panikę. Chciałem się za siebie obejrzeć, ale strażacy znowu ruszyli do przodu. Po kolejnych metrach, kiedy już się opanowałem i zerknąłem do tyłu, nie zobaczyłem żadnej szczeliny. Uspokoiłem się i zrobiło mi się po prostu głupio, że ci ludzie nie dosyć, że ryzykują dla mnie życie, to jeszcze mnie ciągną a ja przecież mogę iść sam. Powiedziałem, że może już przejdę do brzegu na nogach, ale nie chcieli o tym słyszeć. Dociągnęli mnie do samego brzegu. Tam zapytali, czy dam radę wstać. Pytanie! Oczywiście, że dam radę, odparłem. I, rzeczywiście, wstałem. Niech pan idzie do wozu, do środka – ponaglili mnie strażacy, dopytując się, czy dam też radę iść. Jasne, że tak! Zacząłem iść do wskazanego samochodu, w połowie drogi jeden ze strażaków mocno mnie chwycił pod prawe ramię i doprowadził pod same drzwi. Czemu? Nie wiedziałem. Potem żona powiedziała mi, że idąc chwiałem się wyraźnie na nogach, jednak tego nie czułem. Tutaj należą się ogromne wyrazy uznania dla żony. Kiedy opanowała pierwsze nerwy, również robiła za wzór kobiety, która nie da się panice. Nie podeszła nawet do mnie zbyt blisko, nie chcąc przeszkadzać w akcji ratunkowej. Zresztą, nikt chyba jej nie podejrzewał o to, że jest żoną. Ludzie na brzegu dosyć niewybrednie, ale trafnie, komentowali, jaki debil się trafił, który wylazł na lód a teraz trzeba go ratować. Idiota, debil, to delikatniejsze określenia. A żona wtórowała najgłośniej. Miała rację, miała.

Stanęliśmy pod samochodem, strażak kazał mi się rozebrać. Ściągnąłem rękawiczki i próbowałem złapać zamek od kurtki. Okazało się to niemożliwe. Strażak od razu mnie wyręczył, rozpiął mi kurtkę, potem ściągnęli ze mnie bluzę i koszulkę. Otworzyli drzwi samochodu i poprosili abym wszedł i się ogrzewał. Wszedłem, w środku drugi strażak kazał mi się rozebrać całkowicie. Ściągnąłem buty i dwie pary spodni (zimno było, grubo się ubrałem). Dostałem koc termiczny i siedziałem. Wtedy zerknąłem w okno i mi ulżyło… Na plecach strażaka przeczytałem „Wojskowa Straż Pożarna”. Ten samochód, ten w którym siedziałem, ale podchodząc do niego jakoś nie zwróciłem na to uwagi, naprawdę był zielony!

luki3

Trochę się ogrzałem, pod drzwi samochodu straży pożarnej podjechała karetka. Przesiadłem się z jednego samochodu do drugiego. Ratownicy ustawili dodatkowe ogrzewanie i rozpoczęliśmy badanie. Cukier, pulsoksymetr. Wyszło, że cukier mam bardzo dobry, jak na mnie, 100. A saturację doskonałą – również 100. Tętno miałem podniesione a temperaturę… Mimo ogrzewania w dwóch samochodach przez dobre dziesięć minut, temperatura ciała 34,8°C co oznacza pełnoprawną hipotermię, choć na szczęście, łagodną. W rezultacie dowiedziałem się, że na miejsce przyjechały trzy wozy straży pożarnej, dwa radiowozy policji oraz karetka. Z tego co słyszałem, jeszcze w wozie strażackim, zadysponowano i czwarty samochód, ale strażak powiedział do radia „poszkodowany podjęty z wody, jest już w samochodzie” i czwarty wóz odwołano.

W obu samochodach trząsłem się z zimna tak, jak nigdy wcześniej. Nie wiedziałem, że aż tak można. Organizm próbował się grzać, jak mógł. Karetka, ponieważ poza wychłodzeniem i to łagodnym, nic mi nie było, odwiozła mnie do domu.Żona w domu przystąpiła do ratowania mej ciepłoty na swój sposób. Nalewka miodowo-cytrynowa ze spirytusem, maść rozgrzewająca wszędzie, podwójna warstwa ubrań, poduszka elektryczna pod stopy. I kołdra na to wszystko. Nie myślcie, że zrobiło mi się gorąco. Ciągle było mi zimno, to też było dosyć przerażające. Ale kolejna przerażająca wiadomość dopiero miała nadejść.

Pamiętacie te wiosła? I te ślady na lodzie? Strażacy powiedzieli żonie, skąd się tam wzięły. W sobotę, dzień wcześniej, była tam też akcja ratunkowa. Tylko, niestety, nie udało się uratować człowieka, wyciągnięto nieboszczyka.

Powoli dochodziłem do siebie. Bolały mnie wszystkie mięśnie, musiały się nieźle ponaciągać, kiedy próbowałem wychodzić. Miałem siniaki, stłuczenia, obtarcia i krwiaki. We wtorek było już trochę lepiej, za to miałem zakwasy. W każdym możliwym mięśniu. I we wtorek też się dowiedziałem kolejnej rzeczy.

Otóż prawie w tym samym miejscu, wydobyto kolejne dwa ciała. Dwóch wędkarzy się utopiło, gdy załamał się pod nimi lód. Utopiło… jeżeli mieli szczęście. Przypomniałem sobie 12 minut strach, chociaż wiedziałem, że już ludzie jadą mi na pomoc. A jeżeli się nie utopili tylko przez godzinę czekali, wiedząc, że nikt pomocy nie wezwał… To były tak przerażające myśli, że to mnie dopiero psychicznie złamało. Wcześniej miałem tylko przebłyski z siedzenia w wodzie i niechęć do zimna.

Od soboty do wtorku, lód na Kisajnie przy Pierkunowie złamał się co najmniej pod czterema osobami. Trzy, niestety, nie żyją. Czuję się trochę jak w filmie „Oszukać przeznaczenie” (tytuł oryginalny – Final Destination, polecam). Dzisiaj, idąc na treningu, usłyszałem jadącą ciężarówkę i wyobraziłem sobie, że wpada w poślizg, zjeżdża na chodnik i los się dopełnia. Idiotyzm, wiem. Ale właśnie takie myśli krążą po głowie. Wiem, że to PTSD (posttraumatic stress disorder – zespół stresu pourazowego). I dlatego postanowiłem rozprawić się z tym co siedzi mi w głowie tym wpisem. A w niedzielę spróbuję morsować. Serio. Oczywiście przy brzegu, z grupą, nie zamierzam nawet wejść na lód. Obiecałem żonie, że więcej nie wejdę. Ale muszę spróbować walczyć z traumą.

Dzięki, że przeczytaliście.

Łukasz Nowicki