Maciek pochodzi z małego miasteczka. Tu, w niewielkim klubiku, zaczynał swoją przygodę ze sportem, którą do niedawna kontynuował w szkole, przygotowującej do startów i życia wyłącznie przyszłe gwiazdy polskiego sportu. Przez cały ten czas reprezentował jednak barwy swojego macierzystego klubu, a ten - w niezwykle ważnej dla chłopaka chwili - "odwdzięczył się" mu za medale i tytuły, niespodziewanie odwracając się od niego.
Maciek od dziecka był chłopcem wszechstronnie uzdolnionym sportowo. Biegał szybciej niż inni, rzucał dalej niż rówieśnicy, wyżej i dalej niż oni potrafił również skoczyć. Nic dziwnego, że jeszcze przed ukończeniem podstawówki "upomniała się" o niego najlepsza w kraju kuźnia lekkoatletycznych talentów. To właśnie tam Maciek przekonał się, na czym polega profesjonalny sport, jak wyglądają prawdziwe treningi oraz ile wyrzeczeń kosztują sukcesy. A te przyszły z czasem. Chłopak z prowincji - jak początkowo był postrzegany - z roku na rok coraz mocniej dobijał się do krajowej czołówki najpierw juniorów młodszych, a potem juniorów, by wreszcie osiąść w niej na stałe. Dziś jego gablota pełna jest pucharów, medali i dyplomów z tych najważniejszych imprez, a rodzinny album nie domyka się od zdjęć, na których uśmiechnięty Maciek pozuje w dresie z orzełkiem na piersi. Są też liczne wycinki z ogólnopolskich gazet, w których zachwyceni dziennikarze jednym głosem donoszą kibicom o wielkim talencie i polskiej nadziei na igrzyska olimpijskie...
Wśród fotografii są te z trenerem z pierwszego klubu. Człowiekiem powszechnie nielubianym w lokalnym środowisku sportowym, uznawanym za konfliktowego. Na zdjęciach dumnie pręży pierś, nie po raz pierwszy ogrzewając się w blasku swojego byłego podopiecznego. Przez wszystkie te lata Maciek reprezentował barwy rodzinnego miasta, rozsławiając je na prestiżowych zawodach w kraju i za granicą. Po zakończeniu nauki w szkole sportowej przyszła pora na ważne i odważne decyzje takie jak wybór studiów, ale nie tylko. Chodziło również o zmianę barw na klub, który oferował Maćkowi bardzo dobre warunki do treningu i stypendium sportowe co miesiąc (co byłoby o tyle istotne, że odciążyłoby rodziców sportowca, delikatnie rzecz ujmując: nie należących do ludzi najzamożniejszych). Do pozytywnego załatwienia tematu potrzebna była jedynie zgoda na transfer ze strony macierzystego teamu. Wydawać by się mogło, że to czysta formalność, bo komu jak komu, ale pierwszemu klubowi zawodnika powinno chyba najbardziej zależeć na jego dalszym rozwoju. Chyba że priorytetem nie jest wychowywanie młodzieży, a jedynie napychanie własnej kieszeni, bo i takie przypadki nierzadko mają przecież miejsce.
Niestety, nie rozsądek i nie chęć pomocy innym rządzą tym światem. Pierwszy klub Maćka - a z nieoficjalnych informacji wiemy, że postawił się głównie trener - zażądał bowiem kilkudziesięciu tysięcy złotych za zgodę na kontynuację jego kariery w klubie liczącym się w kraju! A że kwota znacznie przewyższała możliwości tego ostatniego, rozmowy zakończyły się fiaskiem. W tej sytuacji decyzja Maćka nie mogła być inna - zerwał on umowę z macierzystym klubem, czego owocem jest określona w związkowych przepisach roczna karencja. Przez ten czas Maciek nie może związać się kontraktem z żadnym innym klubem. Może jednak startować (co zamierza zrobić) - tyle że będzie traktowany jako zawodnik "poza konkurencją", bez możliwości zdobycia medalu. Może być również powoływany do kadry narodowej i tam już nie ma żadnych przeszkód, by stanąć na podium (poza rywalami, oczywiście).
Ta historia nie jest wyssana z palca. Zmieniliśmy jedynie kilka kluczowych elementów, zachowując autentyczność wydarzeń. A zatem Maciek w rzeczywistości może mieć na imię Jacek albo Karolina, albo jakkolwiek. Nie musi także być lekkoatletą, może być na przykład kolarzem albo pingpongistą, a nawet himalaistą. Kolejne kropeczki połączcie Państwo już sami...
"Pana trenera" serdecznie nie pozdrawiamy.
Bogusław Zawadzki