Dzień Matki. Moglibyśmy - standardowo - prześcigać się z innymi w składaniu życzeń wszystkim rodzicielkom, bo takie też były plany. Do wczoraj. Zmieniliśmy je jednak po czwartkowym wydarzeniu na ul. Wodociągowej, w którym zupełnie przypadkiem uczestniczył nasz reporter. Polecamy materiał - ku refleksji i przestrodze.
- To pana dziecko? - krzyknął mężczyzna, biegnący środkiem chodnika za pędzącym w moim kierunku małym chłopczykiem. Ten nagle zatrzymał się i z rozbrajającym uśmiechem wyciągnął ku mnie obie obie rączki.
- Raczej nie, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo - nieświadomy realiów próbowałem zażartować, kucając przy maluchu, na oko dwu-, może dwuipółlatku. Zaprzyjaźniliśmy się w okamgnieniu.
Moja suczka, zaliczająca właśnie ze swym panem rutynowy patrol dzielnicy (czytaj: codzienny popołudniowy spacer) od razu zwietrzyła szansę na pozyskanie superkompana. Mentalnie byli w podobnym wieku, więc zabawa - czyli drugie (o ile nie pierwsze) imię mojego sierściucha - nie miałaby granic. "Zabierzmy go ze sobą!" - powiedziałaby pewnie ma czworonożna przyjaciółka, gdyby tylko umiała mówić.
- Panie, szukaj pan jego matki! Omal go nie rozjechałem, bo mi pod koła na ulicę wyleciał! - facet, który przed chwilą gonił smyka, teraz oddychał bardzo ciężko, nerwowo masując sobie lewą część klatki piersiowej. - Mój Boże, co to trzeba mieć we łbie, żeby tak dzieciaka nie dopilnować! Matka pewnie zagadała się z koleżanką albo pijana i zarzygana w domu leży...
I tak oto w ciągu zaledwie paru chwil ze "śmieszno" zrobiło się "straszno", choć roześmiany młokos nie sprawiał wrażenia szczególnie przybitego zaistniałą sytuacją. "Detektywie, do roboty!" - usłyszałem wewnętrzny głos, w związku z czym nie tracąc czasu przystąpiłem do działania! Po błyskawicznej analizie wstępnie odrzuciłem opcję "pijanej i zarzyganej matki" - chłopiec był bowiem czysty i zadbany, co w mojej ocenie wykluczało jego pochodzenie ze środowiska patologicznego.
- Cześć, kolego! - zmierzwiłem maluchowi blond czuprynę, czym, sądząc po reakcji jej właściciela, po raz kolejny zapunktowałem i zapracowałem na zaufanie malca. - Jak masz na imię? - zapytałem z nadzieją na szybki postęp w "śledztwie". Nic z tego. Przesłodkie "mmm, mmm, mmm" wydobywające się z usta młodego osobnika o nieustalonej wciąż tożsamości, brzmiało jak niemal każde imię z kalendarza. Rozsądnie odpuściłem więc pytania o nazwisko czy adres zamieszkania . Dobra, co dalej? Pierwsza myśl: policja! Niech szukają mamusi. Ale zaraz przyszła myśl druga. Jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym staliśmy, pokaźne grono beztroskich maluchów korzystało z dobrodziejstw placu zabaw. Więc zanim zadzwonię po "ijo - ijo", pójdę, popytam, może ktoś coś...
- A gdzie jest twoja mama, bracie? - zapytałem bez większych oczekiwań na podpowiedź ze strony pytanego. I to był klucz pasujący do tego zamka! Takie bingo w pakiecie z eureką, rzekłbym. Rezolutny maluch wykonał bowiem obrót i wyciągnął paluszek wskazujący swojej prawicy w kierunku wspomnianego placu zabaw! Aha! Mamy cię, mamusiu! Pięć sekund później we trójkę -ja za rękę z młodym i nie tracąca nadziei na szaleństwa psina - maszerowaliśmy w stronę zjeżdżalni i huśtawek. Po drodze jeszcze dwa razy upewniłem się, czy blondas i jego palec nie zmienili zeznań. Ale nie - mój pierwszy w życiu "zaginiony w akcji" był poważnym człowiekiem. Za każdym razem, gdy pytałem go o rodzicielkę, pokazywał to samo miejsce. Mamę zlokalizowaliśmy przy bramce wejściowej na plac. Stała i czekała. Miała szczęście, że się doczekała.
- No gdzie ty znowu łazisz? Sto razy ci mówiłam, żebyś nie biegał tam, gdzie cię nie widzę. Jak ja mam was wszystkich upilnować? - młoda kobieta "przywitała" małego przesiąkniętym pretensją głosem. Taki tam zestaw standardowych pytań każdej zatroskanej matki, która na dłużej straciła malutkie dziecko z pola widzenia (a o mały włos nie straciła całkowicie). Malec spojrzał na mnie i uśmiechnął się dokładnie tak samo cudownie, jak kilka minut wcześniej tam, na chodniku. Tyle że mnie już do śmiechu nie było. A i moja sunia - zwierzak wybitnie przyjaźnie nastawiony do świata - zaczęła (tak mi się przynajmniej wydawało) dziwnie warczeć pod nosem.
- Gdzie pan go znalazł? - tym razem mamusia zwróciła się do mnie. Znalazł? Jak zabawkę, która wypadła z wózka, czy 10 zł, które wysunęło się komuś z portfela? Na deficyt słownictwa zazwyczaj nie narzekam, ale tym razem najzwyczajniej w świecie odcięło mi zasób kulturalnych zwrotów. Spokojną przemowę, którą podczas drogi na plac naprędce ułożyłem sobie na okoliczność spotkania z "odpowiedzialną mamą", też nagle trafił szlag. Nie chcecie Państwo wiedzieć, jakie słowa miałem na końcu języka, stojąc naprzeciw pospolitej reprezentantki pokolenia 500+. Powstrzymując wybuch odparłem przez zęby, że chłopiec biegał po ulicy między jadącymi samochodami i że to cud, że w ogóle jeszcze żyje. Łudziłem się, że może ten zwiastujący tragedię obraz trafi do wyobraźni kobiety, że może chociaż w naturalnym matczynym odruchu przytuli synka lub przynajmniej wzniesie się na wyżyny aktorskich umiejętności i uda przede mną, że jest jej bezgranicznie wstyd. Nie doczekałem się. Mamusia załatwiła sprawę mrukliwym "Dziękuję", które rzuciła na odchodnym, już nie patrząc mi w oczy, po czym przywoławszy do siebie niewiele starszą od syna córkę pośpiesznie opuściła plac zabaw.
Tym razem skończyło się szczęśliwie, ale mam nieodparte wrażenie, że zupełnie przypadkowo stałem się bohaterem jednego z wielu odcinków serialu. I że nie był to, niestety, odcinek ostatni. Niestety, a może raczej na szczęście...?