Podręczniki i zeszyty? Są! Drugie śniadanie? Spakowane! Trampki i strój na w-f? A jakże! Ach, jeszcze maseczka… Plecak skompletowany, można ruszać. Pierwszy dzwonek właśnie zabrzmiał, a to wystarczający sygnał, by otworzyć drzwi filmowej szkoły marzeń, w której każdy sprawdzian kończy się happy-endem, a każdy nauczyciel nosi pelerynę superbohatera.

Czasy giżyckiej edukacji zostały daleko za mną, więc z tym większym sentymentem wspominam beztroskie lata spędzone w „Czwórce”, buntowniczy okres w gimnazjalnej „Jedynce” i maturalne zakuwanie w murach pierwszego „Ogólniaka”. Wrześniowe powroty do szkół sprawiały mi zazwyczaj więcej radości niż zawodu, choć nie wszyscy moi rówieśnicy wykazywali się podobnym optymizmem. A gdyby tak stworzyć szkołę, do której z uśmiechem na ustach lgnęliby nie tylko młodsi, ale i starsi? Takie rzeczy zapewne tylko w kinie. Ano właśnie, poszukajmy więc tam. W filmowej szkole marzeń właśnie zabrzmiał pierwszy dzwonek!

W planie lekcji na „pole position” wysuwa się dumna królowa nauk. Wszak nic tak nie pobudza umysłowych zwojów jak poranna gimnastyka z równaniami, całkami i geometrią. Szczególnie gdy matematyczne tajemnice odsłania przed nami profesor Sean Maguire z „Buntownika z wyboru”. Brodaty belfer nawet w największym leserze i opornym na wiedzę „dwójkowiczu” dostrzeże potencjał geniusza, który algebrę rozłoży na łopatki szybciej niż „Pudzian” Najmana. Znajomość technik MMA będzie zresztą przydatna na lekcjach biologii u Scotta Vossa. Sympatyczny grubasek z „Mocnego uderzenia” wykład o anatomii pantofelka zastąpi praktycznymi zajęciami z zakładania balachy i kimury. Za swoimi uczniami i ulubioną szkołą pójdzie jednak w ogień. A dokładniej: na ring, w którym nie ma nawet matematycznych szans na zwycięstwo. To jest właśnie nauczyciel z powołania! Z powołaniem raczej minął się Adaś Miauczyński, więc znerwicowanemu poloniście lepiej nie przyznawać etatu w naszej szkole marzeń. Interpretację gombrowiczowskich gąb warto więc powierzyć Pawłowi Zawadzkiemu. Serialowy „Belfer” literacką fikcję szybko przekuje w całkiem realistyczne śledztwo. Zwłaszcza jeśli w kanonie obowiązkowych lektur trafi się kryminał. Na miejscu zbrodni fundamentalne pytanie: „Co autor miał na myśli?” nabierze zapewne nowego znaczenia.

Język polski zamieniamy na angielski, którego nauka z Johnem Keatingiem ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” będzie dziecinnie prosta. Zapomnijcie o „thisis… thisis… thisis”. Szekspira i Whitmana będziecie deklamować płynnej niż mickiewiczowską inwokację. I to w oryginale. Teraz czas wysunąć nos z podręcznika i dać się porwać muzyce! Dewey Finn wstrząśnie szkolnymi murami i pokaże, czym jest „Szkoła rocka”. W tej szalonej orkiestrze znajdzie się miejsce dla każdego, nawet dla kogoś, kto grać potrafi tylko na nerwach. Pozostałą część energii na koszykarskim parkiecie spożytkuje coach Carter. Filmowy „Trener” podczas lekcji wuefu udowodni, że ułożona ręka do rzutu to nie jedyny klucz do sukcesu. Poukładane trzeba też mieć w głowie. Gdyby jednak i z tym był problem, do akcji wkroczy niezawodna pani pedagog Louanne Johnson, która z „Młodymi gniewnymi” radzi sobie równie sprawnie, co na wojskowym poligonie. Wizyta na dywaniku u dyrektora nie będzie wtedy potrzebna. Do gabinetu Albusa Dumbledore’a można będzie zajrzeć już tylko w celach towarzyskich. Po magiczną sztuczkę z rękawa lub fasolkę różnych smaków.

List z Hogwartu ani zaproszenie do szkoły marzeń raczej nie przyjdzie. Trzeba więc szukać codziennej radości i wiedzy w szkołach, które doskonale znamy. Niech będzie magicznie, ale i bezpiecznie. W czasach pandemii egzaminy zdają nie tylko uczniowie, ale też nauczyciele, dyrektorzy i samorządowcy. Oby wszyscy na końcowym świadectwie mogli zobaczyć same piątki i szóstki.

Tomasz Zacharczuk