Czy zrobił to internet, czy opuszczenie komuny – nie wiem, ale wiem, że chęć wyrażania wszędzie własnych opinii przerosła tkankę społeczną jak grzybnia. Zrazu nieśmiało, poprzez blogi, potem coraz chętniej, komentarzami, wreszcie postami własnymi w komunikatorach wszelakich, opanowało opiniogadactwo sieć i życie do cna. Bo cóż jest piękniejszego niż wolność słowa ożeniona z permanentnym łechtaniem ego? A gdy go nie można połechtać, to z pewnością można przywalić bliźniemu. I to też łechce...
Nie przeszkadza mi, że rozmawia się z ludźmi z trudem, bo zamiast poczytać z dobrych źródeł lub dochodzić w dyskusji do prawd, na starcie już mają gotowe opinie, twarde jak skała, choć niepewnego pochodzenia. Trudno. Przeszkadza mi natomiast, ze w działaniach ciał decyzyjnych rzadko widzę logiczną drogę: "mamy problem – zdiagnozujmy go – wezwijmy ekspertów – zbudujmy rozwiązanie – wdrażajmy je". Obserwuję to z głębokim smutkiem w dziedzinie mojej aktywności, w ochronie zwierząt. I domyślam się, że podobny mechanizm musi działać w dziedzinach innych. Szczęśliwa ta, w której tzw. osoby decyzyjne mają ambicje i wiedzę. Pozostałe skazane są na nieustanny bój o wartości, dopominanie się o dopuszczenie i uszanowanie ekspertów. Opiniogadactwo zwycięża w telewizji, polityce „górnej" i gminnej. Wskazany wyżej cykl technologiczny rozwiązywania problemów zastępuje : "mamy problem? - e, nie... no może. - trzeba zbudować. - ależ nie, zlikwidować. - no to może zbudujmy, ale do połowy – w przyszłym roku".
I to była moja opinia. Pomoże, nie pomoże, ale wyraziłam. A co!
Maria Borkowska